Obserwatorzy

poniedziałek, 26 listopada 2012

Euroentuzjastka?




Jadąc dziś do pracy usłyszałam o manifestacjach rolników, którzy zjadą  się dziś ( już się zjęchali) z całej Europy domagać się swoich praw w Unii Eureopejskiej. Oznacza to ni mniej ni więcej co zapchane ulice i paraliż miasta przez dwa dni. Oznacza to, że z pracy będę dziś wracać o godzinę dłużej i później niż zwykle jeść kolację, później niż zawsze wyprowadzę psy i później się położę spać. Taka reakcja łańcuchowa.
Ale przyjmuję to ze spokojem. Solidaryzuję się z rolnikami. Za żadne pieniądze świata nie chciałabym wykonywać ich roboty, która nie uznaje zwolnień, urlopów i dni wolnych od pracy. Bo od dojenia krów, nawet za pomocą elektrycznych dojarek, nie ma ulgi, nie ma wolnego. Słuchałam ich wypowiedzi na antenie radia. Wszystko idzie w gore, ale stawki za mleko Unia obniża. Są rozżaleni.
Jestem umiarkowaną zwolenniczką Unii. Sama idea nie jest zła, znieśli nam wizy, sporo ludzi znalazło w strukturach unii pracę, chociaż wielu takich, którzy nie powinni byli. Popłynął strumień pieniędzy do krajów członkowskich, również Polski. Ich rozdział to już zupełnie inna bajka.
Choć wiadomo, że aby je wyjąć, trzeba było najpierw wsadzić, powiem ładniej, dołożyć się do wspólnego korytka. No i problem w tym, że trzeba mieć refleks i mocne łokcie by się do niego później dopchać…
Oddaję sprawiedliwość, nie wszystko jest be, są powody do zadowolenia. Daleka jednak jestem od zachwytu. Przeraża mnie biurokracja tej instytucji i ogromne koszty utrzymania. Nie wiem czy ten kolos na glinianych nogach nie runie któregoś dnia jak nowa wieża Babel.  
Jest wiele bolesnych spraw, paradoksów. Poprawność polityczna, wołanie jednym głosem, pranie mózgów, na którzy skarżą się ci bardziej myślący. Bo wśród pracowników Unii nie brakuje bardzo inteligentnych ludzi.  Dobrze znam to środowisko. Łączą nas przyjaźnie i kontakty zawodowe. Słucham nieraz ich opowieści i nie mogę się nadziwić. To działa jak dobrze zorganizowana wspólnota, by nie rzec sekta. Takie mam odczucie jak słucham moich rozmówców. Ale może dobre pobory i materialny spokój do końca życia ( czytaj: do końca istnienia Unii) jest wystarczającym powodem by zaprzedać wolność swojej duszy. Pomyśl ile szlachetnych innych celów i marzeń możesz zrealizować dzięki takim poborom – kusi pracująca tam koleżanka. Ale ja już stara małpa jestem i nie chce mi się na nowo tego wszystkiego uczyć. Raz już dostąpiłam tego zaszczytu. Jeszcze pare lat temu nie posiadałabym się z radości, każdy ma naturalne dążenie do tego by lepiej żyć, zwłaszcza na progu dorosłego życia, to normalne, ale już nie teraz, nie w momencie, gdzie jestem. Teraz zmieniły się priorytety i ponad wszystko cenię sobie względną niezależność i święty spokój.


Wolę blogować. Nie chce mi się dziś o wszystkim pisać.  Kiedyś napiszę też na pewno o grabieżczej polityce urbanistycznej. Aby wybudować ogromne betonowe europejskie “getto”, wyburzono dziesiątki wspaniałych zabytków. Celowo doprowadza się do ruiny niektóre budynki, by za ogromne pieniądze budować na ich miejscu inne. Proceder będzie trwał dopóki, dopóty ktoś będzie z tego czerpał zyski.  
Ach! Przypomniałam sobie, że muszę zadzwonić jeszcze do męża by szerokim łukiem omijał centrum. Dziś i jutro.















niedziela, 25 listopada 2012

Takie niedzielne bla bla

Wczoraj nie miałam pomysłu na notkę, zamiast tego krążył uparcie mi w głowie fragment utworu Szymborskiej:



Czemu ty się, zła godzino,
Z niepotrzebnym mieszasz lękiem?
Jesteś – a więc musisz minąć.
Miniesz – a więc to jest piękne.

To tak bardziej odnośnie braku weny niż dnia. Bo ten był bardzo udany. urodzinki mego męża w gronie najbliższych. Dostał fajne gadżety, o których nie będę się chwalić, że je mu kupiłam. Również od synka i brata. Był smaczny obiad, winko i pyszne ciacho. A więc dzień należało zaliczyć do udanych.

Dziś wieje. Bardzo mocno. Właśnie wróciłam z psami. Zapomniałam wcisnąć beret na uszy, ale może i dobrze bo nie wiadomo czy by nie pofrunął. Wiatr bardzo silny, ale nie taki chłodny jak wtedy gdy wieje od morza. Tyle, że zawsze w twarz. Bez względu jaki kierunek marszu obieram - wiatr zawsze w oczy! Ale maszeruję twardo pod prąd po rozmokniętej łąkowej ziemi. Pokonuję skarpy i małe rozdeptane dróżki. Pachnie ziemią jak na przedwiośniu. Zamykam na chwilę oczy i rozkoszuję się tym zapachem. I juz nie wiem, co większą sprawia mi przyjemność, zapach jesiennych liści czy budzącej się do życia ziemi wiosną. Jeszcze jest zapach sniegu, ( czy snieg w ogóle pachnie?) choinki, imbiru i pomarańczy. A czym pachnie lato? Ciepłym piaskiem, olejkiem, bryzą, słodkim lenistwem w lędźwiach.
Zmysł zapachu...
Na spacerze nie spotkałam nikogo. Zazwyczaj spotykam innych ludzi z psami. Ale to pora lunchu. A ona święta jest. Belgowie są tacy przewidywalni... Naprawdę. Aż do znudzenia. Z drugiej zaś strony wprowadza to jakies poczucie bezpieczeństwa, ta przewidywalność.

piątek, 23 listopada 2012

Święto dziękczynienia i kryptosocjalizm.


      
www.kartki.pl

Dyrekcja zaprosiła na obiad. Ludzie się  zżymają. Iść czy ostentacyjnie nie iść. Na złość Amerykanom obrazić się? Za to, że zabrali nam teleworking i nie dają podwyżek?
Cieszę się że ustawiczne narzekanie nie jest typowo polską cechą jak nam się to nieustannie wmawia. Tendencja do niezadowolenia chyba taka bardziej ogólnoludzka jest. Żle, że zaprosili, ale jakby tego nie zrobili to też niedobrze by było. Ze niby takie chamy co to nawet na obiad nie zaproszą! I bądź mądry. Spróbuj dogodzić wszystkim.
Jeszcze się waham, czy okazać się lojalną pracownicą i uczestniczyć w tym spektaklu pozorów, czy zwycięży pragmatyzm. Prezent dla mężusia ciągle leży pół-odłogiem, a to już jutro jest! 
Och, kto lubi te oficjałki, chyba tylko sami organizatorzy,  gdzie między lampką wina a indyczym udkiem popłyną bałwochwalcze pochwały jak to firma dobrze funkcjonuje dzięki NASZEJ postawie, jak prężnie się rozwija dzięki NASZEMU wkładowi. Jak to jesteśmy strasznie cenni wszyscy razem i każdy z osobna! Jak to nasz zespołowy duch… Pamiętajmy, że jesteśmy jednym “teamem”. Za chwilę usłyszę, że jesteśmy wielką korporacyjną rodziną! A jeszcze niedawno jednym podpisem chcieli zlikwidować nasz dział, bo myśleli, że trzykrotnie tansi Hindusi załatwią sprawę. Nie załatwili – jakość ich pracy też była trzy razy niższa. Jaka płaca, taka praca. Nie od dziś wiadomo.
A więc takie tam mydlenie oczu. Trele-morele.  Jakbyśmy nie znali rzeczywistości.
Wszelkie tego typu imprezy brzmią jakoś tak bardzo socjalistycznie. Jestem zdania, że w Belgii kwitnie od lat krypto-socjalizm. Tyle, że w jego luksusowym wydaniu. (Ale i to się powoli zmienia na gorsze.) Z jego hasłami, krzewieniem nieróbstwa poprzez bogatą i hojną strefę socjalną. Co prawda, taniej żyje się u sąsiadów, we Francji lub Holandii, ale zameldowanym być i korzystać z dobrodziejstw socjalu koniecznie trzeba w Belgii.  Co też wielu robi. A tacy durnie jak ja i mi podobni na nich pracują.  Trudno, wolę być durna, lecz wierna sobie. Czasami troche tylko tak ponarzekam. Na coś trzeba. Na rząd, opozycję, system, podatki.
Kto nie narzeka, ten nie żyje J


czwartek, 22 listopada 2012

Czas prezentów.

Mój koniec roku cechuje intensywnośc pogoni za prezentami. I to bynajmniej nie tylko z powodu Bożego Narodzenia. Ta gorączka ogarnie mnie w okolicach grudnia. Ale latanie po sklepach kuż się zaczęło w listopadzie. Mniej więcej od tego okresu, aż do maja mam bardzo intensywny okres urodzin i imienin. Łącznie z własnymi. Apropos własnych, to prezent dostałam już - dokładnie miesiąc przen nimi. Jestem bardzo podekscytowana. W związku z moim prezentem chodze od wczoraj późno spać. Nie spodziewałam się. Taka niespodzianka!
Dzis zmagałam sie z prezentem dla męża. Na rychłe urodziny. Z całą odpowiedzialnościa moge stwierdzić, że łatwiej go ubrać niz nakarmić. Na codzień. Ale kiedy trzeba mu prezent zrobić, wymiękam! Jest nietypowy. Mąż - nie prezent! I nie, żeby był specjalnie kapryśny. Wręcz przeciwnie. Prawdziwy facet z krwi i kości, a nie jakiś tam wymoczek. Ale bardzo trudno znaleźć mu coś odpowiedniego!

Głowimy sie z synem juz od paru dni po drodze do pracy i szkoły. G. wymysla coraz to głupsze pomysły. Mówi na przykład:
Mama, tata tak lubi innych dopieszczać, pozwolmy mu się w prezencie zabrac na zakupy.
He, he, bardzo śmieszne. Lepiej juz niech nie doradza!

Chciałam jeszcze cos napisać. obiecałam byc obowiązkowa, ale padam na twarz ze zmęczenia. trudno.

środa, 21 listopada 2012

Słabość do wózków.



Wczoraj zdarzyło mi się znów ukraść koszyk. Właściwie to go uwiodłam z wdziękiem. Brawurowo. Nie po raz pierwszy. To już przechodzi w proceder. Ja taka porządna matka i żona, a tu takie rzeczy! Próbowałam przeanalizować trasę kidnapingu. Musiało się to stać gdzieś na poziomie działu warzyw i owoców. Zamiast pomidorów, które własnoręcznie włożyłam do swego koszyka znalazłam zupełnie inne. Najbardziej mnie zabolał kilogram kiwi. Zdrowe są. Będzie musiała rodzina polubić... Później już tylko moje własnorecznie wybrane produkty. Szampon do włosów i takie tam. Najważniejszy był sos pomidorowy do mięsa, a szampon mniej istotny. Ostatecznie mogę pójść raz z nieumytymi włosami. A na obiado-kolację coś jeść niestety trzeba. No i wyszło na jaw, że czasami kupuję gotowce. Podrasowuję je po swojemu. Są jak domowe. Mamo, nie czytaj tego! Naprawdę rzadko mi się to zdarza. Ale trzeba sobie radzić w rodzinnej dżungli zdominowanej przez mężczyzn. Na szczęście dwóch z nich lubi gotować. trzeci zaś - smakować i krytykować. Oczywiście! Zgadzam się, że mężczyźni są najlepszymi kucharzami świata! Z radością oddaję im palmę pierwszeństwa na tym polu. Chociaż takich "szikonow" żaden z nich nie potrafi zrobić tak dobrze jak ja! Palce lizać! Sos beszamelowy nie ma sobie równego!

Wczorajszy koszyk to małe przewinienie. Kiedyś w grand surface czyli w dużym supermarkecie buchnęłam chłopu wózek z zakupami. Wypełniony po brzegi. Po dach chciałoby sie powiedzieć. nie byłoby w tym nic dziwnego, w końcu zdarza się podmienić wózki w sklepie, gdyby nie fakt, że ja własnie zaczynałam zakupy i mój wózek był jeszcze zupełnie pusty. jak mozna sie nie zorientować pchając przed soba taki ciężar!

Wyobrażam sobie frustrację faceta, gdy w pocie czoła doszedł do ostatniej pozycji na swojej liście pieczołowicie spisaną przez żonę ( z pewnością zajęło mu to ze dwie godziny), a tu zakupy znikły!

Ale dopadł mnie w alejce z proszkami do prania i zaczęliśmy wyrywać sobie z pasją obiekt naszego pożądania. On ciągnie w jedną, a ja w drugą stronę. Nie dam! Nie oddam tak łatwo!
- To mój wózek!
- Nie, mój!
Jak Whoopi Goldberg w filmie "Duch" gdy nie chciała oddać czeku zakonnicy. 
W końcu oświeciło mnie, że walczę jak lwica nie o swoje. Oddałam. Ze wstydu skryłam się w dziale mrożonek by ochłonąć trochę. 

Swoich wózków nie poznaję, ale i ludzi też. Ale o tym prochain fois.